POLSKI FILM O PRACY POLSKICH ARCHEOLOGÓW W EGIPCIE

   
 

początek

strona 1
strona 2
strona 3


ekipa
zdjęcia
animacja



 

FRAGMENTY DZIENNIKA WYPRAWY (2)

Poza tym pojawienie się Herbaci na wykopie zawsze było doskonałą okazją do kilkuminutowych "towarzyskich" spotkań, wymiany informacji i ustalenia najbliższych ujęć, ponieważ sytuacja zmieniała się dosłownie z godziny na godzinę i konieczne było wprowadzenie korekt do wcześniej ustalonego planu realizacji filmu.

Czuliśmy się dobrze, czego niestety, nie można powiedzieć o sprzęcie. Uroki pustyni były przyjemne dla oczu, lecz kamera i aparaty fotograficzne przeżywały istne męki. Wszędobylski piach podstępnie wkradał się do każdej szczeliny, każdego zakamarku, wszędzie...

Czwartego dnia zdjęć z naszej kamery zaczęły dobiegać złowrogie rzężenia. Mechanizmy napędowe zaatakował pustynny piach. Serce podeszło mi do gardła. Nie byliśmy nawet w połowie zdjęć. Jeżeli wówczas kamera odmówiłaby posłuszeństwa, cały misterny plan realizacji filmu, miesiące przygotowań, nakłady finansowe przepadłyby bezpowrotnie. Tego dnia w naszej ekipie dawało się wyczuć napięcie. Choć nie umawialiśmy się, nikt nawet jednym gestem nie dał znać archeologom o ewentualnej katastrofie... Tymczasem udało się zrealizować zaplanowane na ten dzień zdjęcia, a wieczorem po powrocie do bazy na kairskim Zamalku, Piotr - na ile pozwalały warunki - rozebrał na części i przeczyścił kamerę. Pomogło na tyle, że nie musieliśmy przerywać zdjęć do końca pobytu w Egipcie. Następnego dnia skorzystaliśmy z rady fotografa misji archeologicznej - Maćka Jawornickiego - i okleiliśmy wszystkie załamania, szczeliny i złącza korpusów kamery i aparatów fotograficznych zwykłym opatrunkowym plastrem. Ohydnie to wyglądało, fakt, lecz było skuteczne. Nawet nie wiadomo skąd się biorące silne podmuchy wiatru wzniecające tumany drobniutkiego piachu Sahary nie stanowiły już tak wielkiego zagrożenia.

"Zapomnianą nekropolę" rozpoczyna sekwencja wschodu słońca nad piramidą Neczericheta. Przejazd z Kairu do Sakkary w tym dniu na długo pozostanie nam w pamięci. Wyruszyliśmy z Zamalku jeszcze nocą. Niestety nie z Adilem, który jak się później okazało zaspał, lecz z przypadkowo zatrzymanym kierowcą taksówki. Tuż za rogatkami Kairu trafiliśmy na poważny wypadek. Na skrzyżowaniu dróg w jednej z wiosek zderzyły się dwie olbrzymie ciężarówki. Z samochodów pozostało kłębowisko blach. Jeden z policjantów wskazał nam objazd. Jechaliśmy bocznymi drogami przez ciemne, ledwo rysujące się na nocnym niebie, arabskie wioski. Tylko z mijanych, co jakiś czas meczetów dobiegały nas głosy nawołujących do rannej modlitwy muezinów. Atmosfera przypominała filmy grozy. Wokół ani żywego ducha.

Wreszcie, po kilkunastu kilometrach, udało się nam wrócić na dobrze znaną, główną szosę do Sakkary. Kilka minut później natrafiliśmy na kolejny patrol. Kierowca zwolnił, ale ponieważ żaden z policjantów nie okazał nam najmniejszego zainteresowania, zaczął wolno przyspieszać. W tym momencie zerwał się z murka jakiś cywil, zabiegł nam drogę i zaczął wydzierać się na wiozącego nas Araba. Zauważyliśmy, iż za paskiem spodni zatknięty miał pistolet. Kierowca zdrętwiał. Cywil zaczął mówić coś do nas, ale po arabsku. Dopiero po chwili podszedł młody mężczyzna w mundurze i łamaną angielszczyzną poprosił o paszporty. Niewiele brakowało, by nasz plan sfilmowania wschodu słońca nad piramidą Neczericheta skończył się fiaskiem.

- Jesteście turystami?
- Nie, członkami polskiej misji archeologicznej w Sakkarze.
- Gdzie jedziecie?
- Do Sakkary, na wykopaliska.
- Tak wcześnie?
- Jesteśmy umówieni z inspektorem starożytności, panem Salahem.
- Przyjedźcie około 7-mej, teraz nie możecie tam jechać. O tej porze jest zbyt niebezpiecznie...
- Ale tam na nas czekają.
- Powiedziałem, przyjedźcie później. Zbyt niebezpiecznie.
Osama Ben Laden...

Na nic zdawały się tłumaczenia i prośby. A czas uciekał. Jeszcze chwila i słońce zacznie wypływać nad horyzont, a wtedy żegnajcie wymarzone ujęcia. I gdy niemal daliśmy za wygraną, Piotr, nasz operator, wymówił czarodziejskie słowo: photo!
- A photo! - niczym echo powtórzył nasz młody egipski policjant.
- Jedziecie robić zdjęcia o wschodzie słońca? - spytał spoglądając na mnie ze zrozumieniem. Prawie zrezygnowany w milczeniu skinąłem głową.
- No... skoro chcecie robić zdjęcia, to możecie jechać.
Pognaliśmy starym, chyba ze czterdziestoletnim Peugeotem, z szybkością światła. Szczęście tego dnia mieliśmy podwójne. Po pierwsze, udało nam się nakręcić piękną sekwencję. Po drugie, przez kilka następnych dni wschodów słońca "nie było", bowiem o świcie widnokrąg przykrywały gęste chmury.

Na terenie wykopalisk jedliśmy rzadko i raczej niewiele. Człowiek był bardziej leniwy niż zwykle, tak więc całą uwagę koncentrowaliśmy na pracy. Podczas zdjęć wystarczył nam kawałek ciasta, filiżanka kawy i schłodzona w przenośnej lodówce pomarańcza lub banan. W ogóle w Egipcie o europejskie menu było trudno.

Pamiętam, po kolejnym dniu zdjęciowym, zostaliśmy zaproszeni przez prof. Myśliwca na obiad do domu misji. Znajdował się w Sakkarze, nieopodal wykopalisk, nie dalej niż dwa kilometry. Adil, który przyjechał po nas jak zwykle o 13.30 został zaskoczony koniecznością nieprzewidzianego postoju.

Do siedziby archeologów przejeżdżaliśmy obok gigantycznego wysypiska śmieci, które przypominało futurystyczne kłębowisko bliżej nieokreślonych odpadów. Przysłaniające horyzont góry śmieci tworzyły niezwykły mur po obu stronach wąskiej, polnej drogi, po której z trudnością przeciskał się nasz samochód. Na końcu trasa wiodła na niewielkie wzniesienie, na którym, niczym pałac, górował okazały, biały dom. Roztaczał się z niego piękny widok na pustynię, a spoglądając na północny-zachód, ponad palmami, zapierał dech w piersiach widok piramidy Neczericheta. Chyba natura chciała wynagrodzić nam niezbyt wykwintne "towarzystwo" wysypiska. Obiad przygotowywała pewna egipska rodzina. Było miło, a my z naiwnością dziecka, oczekiwaliśmy jakiegoś rodzimego delikatesu. Gdy zasiedliśmy do stołu, Profesor, bez owijania w bawełnę, wprowadził nas w sekrety tutejszej kuchni:
- W Egipcie dobre jest wszystko co ma konsystencję G L U T A !
Po takim dictum, a wyobraźnię mam nader bogatą, lekko mnie przytkało. Ta niezbyt apetyczna charakterystyka była jednak niezwykle trafna. Podano nam zupę, gęstą i ciągnącą się niczym legumina, ciemną jakoś, ale ... pyszną. Później było drugie danie (sypkie) i ... wspaniała kawa. Czas do domu. Adil, który nie chciał skorzystać z obiadu, nie był zachwycony czekaniem na nas. I wcale tego nie krył. Gdy ruszyliśmy podniesionym głosem, tak by przekrzyczeć warkot silnika wdzierający się do kabiny samochodu przez uchylone okna, oznajmił:
- I'm two hours barking. I want 20 pounds more...
Za cholerę nie mogliśmy pojąć, dlaczego nasz Adil szczekał przez dwie godziny, a tym bardziej, dlaczego chciał za to dwadzieścia funtów więcej. Przecież, jeżeli szczekał, to na własne życzenie...
Tajemnica wyjaśniła się nieco później. Otóż Egipcjanie nie używają spółgłoski "p" zastępując ją "b". Tak więc zamiast Pepsi jest Bebsi, zamiast people jest beoble, co w ustach Adila w liczbie mnogiej brzmiało jak "biboles" i tak dalej.
Z angielskim Adila na okrągło było sto pociech. Zamurowało nas, gdy na pytanie ile ma dzieci odparł:
- I have 27 beobles...
Nasz operator, Piotruś, był pełen uznania:
- No bracie, zuch jesteś.
Adil pomylił dzieci z liczbą przeżytych przez siebie lat.
Z Adilem zaprzyjaźniliśmy się niezwykle serdecznie. Tak samo z naszym bałłabem o imieniu Gaber.
Bałłab, to taki arabski wynalazek, stanowiący połączenie gospodarza domu z gosposią. Codziennie rano, gdy wyruszaliśmy na zdjęcia, witał się z nami serdecznie, od czasu do czasu robił zakupy i porządki w domu. Zawsze otrzymywał bakszysz i drobne upominki.

Ostatniego wieczoru, na kilka godzin przed odlotem do Polski, odwiedził nas Adil. Podjechał swym Peugeotem pod nasz dom na Zamalku. Był ubrany w odświętną, śnieżnobiałą galabiję, a w ręku trzymał sziszę. Chciał się z nami pożegnać jak tylko potrafił najlepiej. Tego wieczoru paliliśmy wspólnie sziszę, słuchaliśmy piosenek Adila i opowiadaliśmy sobie o naszych krajach.

Później już pakowaliśmy bagaże. Gaber, który pomagał nam zapakować je do samochodu, uściskał się z nami niezwykle serdecznie i, co nas zaskoczyło, za żadne skarby nie chciał przyjąć bakszyszu. Choć było ciemno, bo parking przed domem rozświetlały tylko słabe lampy, zauważyłem kilka łez na jego policzkach.