POLSKI FILM O PRACY POLSKICH ARCHEOLOGÓW W EGIPCIE

   
 

początek

strona 1
strona 2
strona 3


ekipa
zdjęcia
animacja



 

FRAGMENTY DZIENNIKA WYPRAWY (1)

"Fi-l-misz misz" - te słowa egipskiej piosenki wciąż krążą mi po głowie. I nic dziwnego, gdyż przez prawie dwa tygodnie, kilka razy dziennie słyszałem je w wykonaniu Adila Mahmuda. 27 - letni Adil nie był gwiazdą egipskiej muzyki pop, lecz kierowcą naszej ekipy filmowej. Codziennie rano przyjeżdżał po nas na Zamalek. Tam, w mieszkaniu udostępnionym przez stację Archeologii Śródziemnomorskiej UW, mieliśmy swoją siedzibę. Stamtąd również wyruszaliśmy w trasę liczącą około 40 kilometrów do Sakkary. Pod piramidę faraona Neczericheta. Fi-l-misz misz, co w polskim tłumaczeniu brzmi: możesz sobie pomarzyć była jego ulubioną piosenką. Adil marzył o odłożeniu paru groszy i powrocie do rodziny. Żona i dzieci zostały w Aleksandrii. Widywał je najwyżej raz w roku. Na częstsze podróże nie było go stać. Do Kairu przyjechał kilka lat temu. By się dorobić. Od firmy taksówkowej wydzierżawił około 30-letniego Peugeota i dzień po dniu, kosztem wielu wyrzeczeń, odkładał kilka marnych egipskich funciaków. Fi-l-misz misz - nucił wpatrując się w drogę - Fi-l-misz misz...

Przy wjeździe do strefy zabytków Sakkary znajdował się punkt kontrolny. Obstawiali go zarówno ubrani na czarno strażnicy nekropoli jak i tamtejsi tajniacy. Niezbyt sympatyczne typy, których oblicza rozjaśniał jedynie bakszysz - taka egipska łapówka. Brali ją za wszystko nawet za to, że wykonywali swoje obowiązki. Ilekroć podjeżdżaliśmy do szlabanu, Adil sztywniał i milkł. Ja zaś wychylałem głowę i krzyczałem w stronę wartowników: Basa Bulandija. Magbara Ptah-hotep! Niekiedy przepuszczali nas bez problemu, co raczej zdarzało się nader rzadko, częściej dopiero po otrzymaniu bakszyszu, który zawczasu przygotowywałem, zaś od czasu do czasu musieliśmy wyciągać paszporty i powoli cedzić przez zęby: We are from Polish Mission of Archeology. From Poland...

W Sakkarze mogliśmy dotknąć odległej przeszłości.

To czego człowiek doświadcza wędrując po liczących kilka tysięcy lat grobowcach można przyrównać do podróży wehikułem czasu. Tam bowiem wszystko jest kadrem projekcji życia uwiecznionym w dziełach starożytnych artystów. Kaplica grobowa Meref-nebefa przepojona jest tańcem, muzyką, tętniącą życiem naturą i zastygłymi w bezruchu towarzyszami życia egipskiego dostojnika.

Byliśmy także we wnętrzu najstarszej piramidy świata, grobu faraona Neczericheta. Choć w korytarzu wiodącym do szybu grobowego nie było żadnych reliefów, ani inskrypcji hieroglificznych, to przecież 30 metrów niżej znajdują się błękitne komory, będące kopią pałacu faraona wykonaną po to, by zmarłemu władcy po drugiej stronie zapewnić komfort i dostatek, jakimi cieszył się na ziemi. Niesamowite wrażenie zrobiła na naszej ekipie komora grobowa króla Unisa, na ścianach której umieszczono Teksty Piramid. Te zbiory zaklęć mówią o zmarłym władcy jako człowieku, wciąż żyjącym, panu świata, mogącym nieprzerwanie wpływać na jego losy. Może rozczaruję co poniektórych, lecz mumie do niedawna oglądane jedynie w muzeach, nie robiły na nas większego wrażenia. Na terenie polskiej koncesji odkryto ich ponad 250, sami byliśmy przy eksploracji kilku. Co tu dużo mówić, pod tym względem okazaliśmy się lepsi od Discovery Channel, którego ekipa realizując zdjęcia w tym samym miejscu rok wcześniej, musiała podobne ujęcia inscenizować..., po prostu archeolodzy uprzednio odkopane zabytki ponownie zasypywali cienką warstwą piachu i przed kamerą "odkrywali" je na nowo. Nigdy wcześniej nie wierzyłem w klątwy faraonów,ale teraz nie jestem pewien czy to tylko bajki. Bo jak wytłumaczyć podczas audycji radiowej poświęconej prof. Kazimierzowi Michałowskiemu ponad dwudziestominutowe trudności w połączeniu się ze studiem w Olsztynie (gdzie zasiadłem przed mikrofonem), chociaż na próbie przed programem wszystko przebiegało bezbłędnie? Gdy Marzenna de Latour wywoływała mnie na antenie mój głos znikał gdzieś na łączach nie dochodząc do Warszawy, choć ja zarówno ją jak i profesora Myśliwca słyszałem doskonale. A przecież jakby nie patrzeć dysponowaliśmy najnowocześniejszym sprzętem w Europie i w stwierdzeniu tym nie ma ani krzty przesady, albowiem rozgłośnia w Olsztynie niespełna przed rokiem została wyposażona w urządzenia najnowszej generacji. Tymczasem w słuchawkach miałem raz studio przy Malczewskiego, nieco później transmisję z Sejmu, gdzie akurat toczyła się dyskusja nad działalnością Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, po chwili wiadomości lokalne Radia Olsztyn, a w kilkanaście sekund potem muzykę poważną emitowaną przez program drugi. Były chwile, w których kilka programów nakładało się roztaczając przede mną niezapomnianą kakofonię dźwięków... Jak wytłumaczyć, że Mini Disc, który miał nagrać w Olsztynie naszą audycję by zachować ją w archiwum zarejestrował koncert muzyki poważnej programu II Polskiego Radia? Jak w końcu można wytłumaczyć "wpadkę" kolegów z Malczewskiego, którzy, podobnie jak technicy w Olsztynie, mieli nagrać wszystko, a zostali z pustą taśmą, choć o przypadku takim nikt w firmie nie słyszał od wielu lat?

Widać duchy przeszłości nie życzyły sobie ujawniania ich tajemnic.

Zdjęcia na wykopaliskach, wbrew wcześniejszym wyobrażeniom, nie były tak męczące. Obawialiśmy się upału. Jakby nie było filmowaliśmy w Afryce. Tymczasem jesień w Egipcie nie była tak gorąca, a mała wilgotność powietrza niwelowała wysokie temperatury nawet w południe. Pragnienie doskonale gasiła słodka, niczym ulepek, herbata, podawana na gorąco w małych, grubych szklaneczkach wprost z niewielkiego, okopconego, aluminiowego czajnika. Roznosił ją po wykopie pewien szczupły, ciemnowłosy Arab, którego imienia chyba nie było mi dane poznać. Dla wygody nazywaliśmy go między sobą Herbacia, bowiem tak zdrobniale, starając się naśladować język polski, proponował skosztowanie jego napoju. Herbacia prawie przez cały dzień siedział w niewielkiej komórce dawnego magazynu biletów i przygotowywał herbatę. Jej sposób przyrządzania był szczególny, albowiem parzona była trzy razy z rzędu nabierając niezwykłej mocy i aromatu. Początkowo piliśmy ją z rezerwą pomni nabytej w dzieciństwie wiedzy, iż po słodkim jeszcze bardziej doskwiera pragnienie. Nic bardziej mylnego. Po filiżance "syropu" naszego nieocenionego Herbaci, zapominaliśmy o pragnieniu na długie godziny.